czwartek, 14 kwietnia 2016

Wierna

Kocham piłkę nożną.
Tak, otwarcie się do tego przyznaję. Uwielbiam wpatrywać się w równiutko ściętą murawę, po której biega dwudziestu dwóch (zazwyczaj) zawodników oraz arbiter główny. Ten niegdyś czarno-biały, a dzisiaj już różnokolorowy, skórzany przedmiot uszyty na kształt kuli jest dla mnie czymś niezwykle fascynującym. Atmosfera meczu, możliwość poczucia się częścią wielkiej zbiorowości, która wyznaje wspólne wartości i ma podobne cele – to jest niesamowite! Dziewięćdziesiąt minut podstawowego czasu gry – dla mnie jest to czas święty. Odcinam się od całego świata, od problemów, trosk. Wtedy nie istnieje nic prócz boiska.
Arbiter główny gwiżdże rozpoczynając dziewięćdziesiąt minut najpiękniejszego sportu świata. Piłka rusza do tyłu. Powoli budowany jest atak pozycyjny jednej z drużyn. Druga ekipa próbuje czysto odebrać piłkę lub czyha na błąd przeciwnika. Atak pozycyjny, przejęcie, szybka kontra. Męska walka bark w bark, czyste wślizgi. Kółeczka, dryblingi, wazeliny, siatki, szczupaki, przewrotki, klepki, rondo – tak, jestem zwolennikiem magii piłki nożnej. Mocny pressing to to, co podziwiam. Postawienie autobusu to natomiast to, co mnie niezwykle mierzi. Zdecydowanie należę do grona osób, które uwielbiają ofensywny styl gry. Jednak potrafię docenić wyśmienitą grę w obronie.
Ośmieszenie w piłce nożnej? Według mnie coś takiego nie istnieje. Przerzucenie piłki nad rywalem, założenie mu siaty czy „objechanie” to elementy wyszkolenia, techniki i tożsamości sportowej zawodnika – taki jego znak rozpoznawczy. Jasne, że przeciwnika takie zadanie nie ucieszy, bo wtedy są przeważnie tylko dwa wyjścia: albo narazić drużynę na niebezpieczną akcję boiskowego wroga, albo zaryzykować i sfaulować. W takich sytuacjach nierzadko puszczają nerwy. Jednak osobiście uważam, że nie ma o co robić aż takiej afery. Liczne komentarze na forach, w prasie, telewizji dotyczące tego, czy zawodnik powinien robić kanał albo rondo są zbędne. Takie zagrania są jedynie częścią stylu danego piłkarza. Nie każdy jest w stanie perfekcyjnie przyjąć piłkę piętką, przebiec z nią kilkanaście metrów i, chcąc wyjść na czystą pozycję, przerzucić piłkę nad innym zawodnikiem tak, by móc zdobyć gola. To nie jest upokorzenie – to jest MAGIA! Jeśli rondo jest prowokacją, a siatka upokorzeniem, to może należy zakazać też dryblingu? W końcu jeśli napastnik (lub jakikolwiek inny gracz) objedzie swego przeciwnika – najpierw jednego, potem drugiego, trzeciego wkręci w ziemię, a bramkarza przelobuje, to też można uznać za… No właśnie – za co? Za brak szacunku? Nie wydaje mi się. W piłce nożnej nie ma czegoś takiego jak brak szacunku (chyba, że mówimy o brutalnych faulach). Czasem trzeba się po prostu pogodzić z faktem, że ktoś może być lepszy technicznie, może mieć we krwi magiczne zagrywki. Niektórzy ludzie mają ogromny talent i lubią się po prostu bawić piłką, robić to, co sprawia im radość. Nie można obrażać się na zawodnika za to, że chce zapewnić zebranym na trybunach ludziom wspaniałe, niezapomniane widowisko. Musicie przyznać, że o „magicznych” zagraniach oraz akcjach mówi się więcej i lepiej się je pamięta. Magia to część tego sportu. Dlaczego sztuczki są przez niektórych uznawane za zachowanie nie fair? Może zakazać też bezpośredniego uderzania z rzutu wolnego w światło bramki? Bo jakby nie było jest to równoznaczne z przelobowaniem kilku zawodników broniącej się drużyny, której bramkarz ma dodatkowo częściowo zasłonięte pole widzenia?
Piłka nożna to piękny sport. Przynosi kibicom wielu doświadczeń i emocji. W czasie meczu podwyższone tętno, rozszerzone źrenice, pocące się dłonie – to tylko niektóre z objawów rozgrywającego się spotkania. Jednak sport jak to sport – rządzi się swoimi prawami. Nie zawsze wygrywają lepsi – wygrywają ci, w których przeciwnika bramce piłka zostanie umieszczona więcej razy. Czasem głównym bohaterem staje się arbiter i jego decyzje – no niestety, kadra arbitrażowa potrafi zepsuć nawet najlepiej zapowiadający się mecz. Nie ma jednak co rozpaczać nad rozlanym mlekiem. Raz się wygrywa, raz się przegrywa – na tym polega sport. Nie można zapominać, że piłkarze to tylko zwykli ludzie. Owszem, zarabiają czasem niewyobrażalne sumy, ale to nie zmienia faktu, że są tylko ludźmi. Pieniądze nie czynią ich herosami, maszynami czy innymi supermanami – to zwykli ludzie – tak jak ja, ty, Kasia czy Piotrek z osiedla.
Porażka jest czymś, co weryfikuje kilka spraw. Otóż, kiedy drużyna cały (lub prawie cały) czas wygrywa, przybywa jej „kibiców”. Dlaczego „kibiców” a nie po prostu kibiców? Bo kiedy zdarzy się przegrana, odpadnięcie w jakiejś fazie rozgrywek, na forach pojawiają się przedziwne komentarze sezonowców, którzy zwolniliby już cały sztab szkoleniowy, a zawodników sprzedali za niezłą kasę do Chin (no może zostawiliby ze dwóch-trzech graczy, ale to i tak z wielką łaską). Na tych wpisach jednak nie koniec. Otóż ci „kibice” przerzucają się na inny klub – dziwnym trafem na klub, który aktualnie znajduje się na fali wznoszącej. Teraz już wiadomo dlaczego „kibice”? Według mnie oni nie zasługują na miano kibica. To zwykli sezonowcy, którymi gardzę. Jeśli kochać klub to zawsze. Jeśli kibicować tylko przy zwycięstwach, to lepiej nie kibicować w ogóle. Dumni po porażce i wierni po zwycięstwie.
Osobiście wiele razy słyszałam teksty typu: „Jak ci nie wstyd nosić na sobie tego herbu?”, „Nie obchodzisz żałoby? Przecież przegrali.”, „Jaki wstyd! Nawet drużyna X przeszła!” i tym podobne. Naigrywanie się z drużyny, która przegrała? Przez kogoś, kto w ogóle nie ogląda piłki nożnej? I co to ma na celu? Chcą mnie upokorzyć? Chcą, bym wyszła z roli kibica i okazała się sezonowcem? Myślą, że się złamię i kurczowo chwycę innego klubu? Nie. Ja po przegranym meczu pójdę na zajęcia w klubowej bluzie. Będę uśmiechnięta i uznam wyższość rywala, którzy świetnie się bronił i wykorzystał swoją szansę na objęcie prowadzenia. Potrafię – z bólem serca, ale potrafię – przyznać, że moja drużyna zagrała słabe spotkanie, że nie dali z siebie wszystkiego albo mają mały spadek formy. Ale nigdy, powtarzam, NIGDY nie odejdę, bo nie wygrają meczu! Dla mnie to byłaby oznaka tchórzostwa. Bo z klubem jest się albo całym sercem, albo w ogóle. Ja już od kilku lat jestem i zapewniam, że do końca swoich dni będę wierna i oddana jednym barwom.
Nie wstydzę się barw ani herbu. Porażka czy zwycięstwo – jedność jest najważniejsza. Bo drużyna bez kibiców jest niczym. A szacunek do rywala jest podstawą. Zwycięzcy lub przegrani, ale zjednoczeni w próbowaniu. Dobrze, że drużyna czasem przegra, bo właśnie wtedy wykruszy się ta zakała, którą są sezonowcy. Zostaną tylko ci prawdziwi.
Ja też zostałam. Ludzie, którzy raczą mnie cytowanymi wcześniej tekstami nie zdają sobie sprawy z tego, że przeżyłam z tym klubem nie tylko wspaniałe, pełne triumfu chwile, ale też byłam w gorszych latach posuchy. Nie odeszłam wtedy, nie odejdę i teraz. A oni? Nie chodzi tu nawet o to, że te komentarze rażą moją dumę. Nie, nie o to chodzi. Chodzi o to, że nie wierzą w moje oddanie klubowi. Nie wierzą, że ja naprawdę kocham ten klub i ten sport. A dlaczego? „Bo jak dziewczyna może to lubić? Być fanem przystojnego piłkarza rozumiem, ale przecież w klubie oni się co chwilę zmieniają! To bez sensu.”

Cóż… Jestem dziewczyną i kocham piłkę nożną. Byłam, jestem i będę sercem tylko z jednym klubem. I nie, nie wstydzę się tego – ja jestem z tego dumna! 

Abrazos,
Loba

czwartek, 24 marca 2016

Derby

Zastanawiałeś się kiedyś, czy jest coś gorszego niż przegrana w zwykłym meczu? Owszem, jest. Gorszy od przegranej z jednym z ligowych rywali może okazać się remis w derbach.
Derby to zawsze coś ponad niż jedynie kolejne spotkanie o punkty. To jeden z tych ważniejszych meczów, mimo że nie musi być o wielką stawkę, nie musi mieć szerszego znaczenia w kontekście sytuacji w tabeli, nie musi od niego bezpośrednio zależeć to, kto będzie w lidze triumfował.
Bo derby to oczywiście piłkarska uczta – nawet jeśli rywale są jakościowo różni. Ale derby to przede wszystkim emocje. To mecz pełen podtekstów, wręcz nimi naszprycowany. Nie da się do niego podejść obojętnie. Odwieczna walka, rywalizacja lokalnych klubów dzielą ludzi na te kilkadziesiąt minut – nie ważne, czy są oni przyjaciółmi, partnerami, rodziną. Nie da się więc przejść koło tego obojętnie. Tak czy siak każdy widz zostaje wciągnięty w tę przepychankę.
Na trybunach i na boisku emocje są zrównane, podobnie się dzieje. Słowne utarczki, zagrzewanie „swoich” do walki. Nie brak też obelg, różnego rodzaju prowokacji. W końcu swoje miejsce mają też tu bójki. Tak – zarówno na trybunach, jak i na boisku. No, może zbyt mocno powiedziane, że bójki – przyjmijmy, że są to raczej przepychanki. Niemniej jednak te przepychanki potrafią nieźle człowieka „nabuzować”. Najgorsza sytuacja jest nie wtedy, kiedy na tablicy widnieje miażdżący jedną stronę wynik. Otóż nie – przy wynikach typu 3:0 lub wyższych trybuny nieco cichną. Owszem, kibice przegrywających są wkurzeni, zniesmaczeni, lecz głęboko w środku uznają wyższość rywala, który takim wynikiem pokazuje swoją dobrą dyspozycję.
W meczach z podtekstem także piłkarzom często puszczają nerwy. I to nie tylko ze strony goniącej wynik. Frustracja potrafi sięgnąć zenitu i wtedy trudno się powstrzymać od kąśliwej uwagi, komentarza. To wszystko kumuluje się w zawodnikach, aż kiedyś musi wybuchnąć – co najczęściej kończy się bardzo niesportowym zachowaniem, a także żółtą bądź nawet czerwoną kartką.
Napięciom podczas derbów nie pomagają także sędziowie. Piętrzące się niedopatrzenia liniowych, puszczanie fauli, nieegzekwowanie lub nadmierne egzekwowanie niesłusznych rzutów wolnych oraz karnych. Przymykanie oka na pociąganie koszulki, nakładkę, wejście w kolana… Możliwe, że arbiter nie chce szybko wyrzucić z boiska jednego z graczy i tylko ich upomina. Jednak kiedy udaje, że nie widzi ostrych wejść albo ewentualnie je widzi, lecz nie pokazuje kartonika… Cóż, to irytuje publiczność i samych poszkodowanych, trenera, zespół. Niestety nie tylko. Przede wszystkim takie „niedociągnięcia” prowadzą do coraz to nowych, ostrzejszych starć. Arbiter nie jest w stanie zapanować nad piłkarzami. Gra powoli zaczyna przypominać nie piłkę nożną, a brutalne rozgrywki rodem z Ameryki. Obrońcy koszą razem z nogami przeciwnika. Takie sytuacje nie wydają się być dla oka najprzyjemniejsze.
Jednak te brutalne starcia dużo częściej zdarzają się podczas wyników dających remis. Paradoks? Że przegrywający nie zachowują się równie wściekle jak remisujący? Według mnie – nie. To nie jest paradoks. Albowiem w derbach remis może nie jest najgorszym z wyników dla klasyfikacji punktowej – może się przecież w końcu okazać, że ten punkt zdecyduje o końcowym triumfie w lidze –, aczkolwiek dla psychiki – czy to piłkarza, czy to sztabu, czy to kibica – zdecydowanie jest najgorszy. Nie jest niezadowalający. Jest okropny. Wyraża niedosyt z jednej i drugiej strony. Powoduje napięcia i w efekcie psuje atmosferę. Po takim meczu – mimo że mógł być niezwykle emocjonujący, wciągający, zacięty – wszystkiego się odechciewa. Nadchodzi chwila zwątpienia. I choć wiadomo, że w gruncie rzeczy nic się nie stało, a cała złość wkrótce minie, ten nierozstrzygnięty mecz boli jak cholera. Jakby ktoś pakował sól w otwartą ranę. Nie da się wyzbyć tego uczucia niesprawiedliwości. Pojawiają się głosy: „Gdyby sędzia podyktował tego karnego..”, „Gdyby sobie nie ubzdurali, że tam był spalony, którego przecież nie było…”, „Gdyby wybrali do tego meczu lepszego arbitra, a nie tego stronniczego ślepca…”, „Gdyby doliczył jeszcze kilka minut…”. I tak oto trwają godzinne, a nawet kilkudniowe „gdybanki”. Długość okresu gdybania i narzekania jest zależna wyłącznie od jednej rzeczy – od terminu kolejnego meczu. Wtedy zakończone derby nie będą już tak istotne. Przestaną być tematem wszystkich rozmów i ustąpią na tym polu miejsca kolejnemu spotkaniu. Mimo to zadra pozostanie na zawsze. A uśpione emocje wyjdą na powierzchnię ze zdwojoną siłą przy kolejnym starciu derbowym.

Wniosek jest taki: derby nie powinny pozostawać nierozstrzygnięte.


*** Pamięci legendy piłki nożnej. RIP Johan Cruyff [*]

poniedziałek, 1 lutego 2016

Adicto a los libros

            To niesamowite, że istnieje takie lekarstwo nie tylko na nudę, ale też smutek czy chandrę, które potrafi bardzo szybko przenieść Cię do innego wymiaru. Do świata, który fascynuje i pochłania. Ja mam tak za każdym razem, kiedy sięgam po książkę.
Dziwne?
Cóż, w erze tabletów, e-booków, wirtualnego świata, namnażających się produkcji filmowych już nie raz spotkałam się ze zdziwieniem, a w niektórych przypadkach nawet przerażeniem, kiedy rozmówca dowiadywał się o tym, że pełnię spokoju osiągam w momencie, kiedy w ciszy siadam z najprawdziwszą, materialną, papierową książką. Może i jestem dziwna, ale dla mnie e-book to nie to samo. Prawdziwa książka ma w sobie to „coś”. Coś, co mnie uspakaja, daje radość. Może to przez sentyment?
Nie ukrywam, że większa część mojego dzieciństwa naznaczona była przez książki. Sama je czytam, od kiedy tylko nauczyłam się tej jakże ważnej w życiu każdego Ziemianina sztuki. Niegdyś pochłaniałam książki w bardzo szybkim tempie. Najpierw były to przygodówki – jak na ucznia podstawówki przystało. W gimnazjum – fantastyka połączona z romansem. I ten romans już pozostał. Lubię sięgać po różne gatunki, aczkolwiek na tak zwane „odmóżdżenie” romans jest zdecydowanie moim number one.
Niestety po gimnazjum nadszedł dla mnie trudny i bardzo wymagający czas liceum. Mnóstwo nauki nie pozwalało na zbyt wiele. Aż wstyd się przyznać, ale większość pozycji, które przeczytałam w trakcie tego etapu stanowiły wyłącznie lektury szkolne. Naprawdę – ogromnie mi z tego powodu wstyd! Ale czasu nie cofnę.
Jednak jest jeszcze dla mnie nadzieja.
Otóż któregoś dnia poczułam w sobie nagłą potrzebę tego mojego „odmóżdżenia” i zaczęłam grzebać w internetach, poszukując czegoś odpowiedniego na mój „problem”. Po przejrzeniu kilku recenzji przeszłam na stronę jednego z popularnych sklepów internetowych. Tam przeczytałam dostępny za darmo pierwszy rozdział owej książki. I co? Cóż… Tak mnie zainteresowała, że postanowiłam tę książkę zakupić. Pojawił się jednak problem. Albowiem po kilku dodrukach, pozycja ta była niedostępna w żadnej ze znanych mi księgarni. Z pomocą przyszedł mi dopiero serwis aukcyjny, ale ja – jak ten poszukiwacz okazji – stwierdziłam, że czterdzieści złotych plus przesyłka za romansidło to może być zawyżona cena. I tak oto skończyłam z ciężką paczką od kuriera, w której mieściło się siedem książek tej samej autorki – można powiedzieć, że to taka seria, choć nie do końca. Początkowo byłam na siebie zła. Myślałam: Boże, dziewczyno, coś ty zrobiła? Odbiło ci? Kupiłaś całą serię, a nawet nie wiesz, czy ci się to spodoba!  Jednak moje wątpliwości zostały rozwiane niewiarygodnie szybko.
Dzień, w którym otrzymałam paczkę był moim dniem wolnym – było to tuż przed Bożym Narodzeniem. Tak więc po wstępnych porządkach, po godzinie siedemnastej wskoczyłam do łóżka i zaczęłam czytać. I to było…niesamowite. Książka nie tyle mnie wciągnęła, co doszczętnie pochłonęła! Nie istniało nic więcej, tylko ta historia. Nie potrafiłam się oderwać. Z czasem oczy zaczęły mi się zamykać, ale się nie poddawałam. Nie potrafiłam odłożyć książki. To było jak…nałóg? Powieść odłożyłam dopiero wczesnym rankiem – wtedy, kiedy przeczytałam ją całą. Kolejnego dnia znów działo się to samo. Drugą część skończyłam o drugiej nad ranem. Trzeciego dnia była Wigilia. Rano miejsce miały przygotowania, potem kolacja, prezenty, rodzina… Wykończona położyłam się szybko spać. I wiesz co? Poczułam się okropnie. Poczułam się winna, że nawet nie zajrzałam do trzeciej części cyklu. Naprawdę. Z samego rana, gdy tylko się obudziłam, chwyciłam za książkę. Od razu było mi lepiej.
Ktoś może pomyśleć, że jestem wariatką. Ale ja po prostu dawno nie czułam się tak wspaniale! Odnalazłam zagubioną cząstkę siebie. Na nowo odkryłam chęć pochłaniania książek w zatrważającym dla przeciętnego zjadacza chleba tempie! Znajomy mi powiedział, żebym dała sobie spokój i poczekała, aż nakręcą film na podstawie książki – wiem, że już się nie dogadamy. Nie zrozum mnie źle. To nie jest tak, że nie oglądam czy też nie przepadam specjalnie za oglądaniem filmów. Wręcz przeciwnie – uwielbiam dobre, przystępne kino. Po prostu jeśli film został nakręcony na podstawie książki, ja zawsze wybiorę książkę (chyba, że mówimy o lekturze szkolnej – wtedy się poważnie zastanowię). Nie raz i nie dwa oglądałam ekranizacje oraz adaptacje. I zawsze byłam zawiedziona. Bo kiedy czytasz, tworzysz sobie obrazy na swój własny sposób; każdą sytuację odczytujesz na swój sposób. Oglądając potem film, myślisz: Ej, przecież to nie tak powinno wyglądać! A gdzie ta świetna scena? Przecież była najistotniejsza!  I tak oglądasz, kręcąc z rozdrażnieniem głową. Nie pokazali tego tak, jak to sobie wyobrażałeś. A emocje… Emocje nieporównywalnie lepiej są ukazywane w książce, przez pisarza. Papierowy przeżytek vs szklane pudełko 1:0.
Ta radość z czytania znów zagościła w moim życiu. I to nie jest czcze gadanie. Czytanie daje wiele. Nie tylko poszerza horyzonty czy pogłębia wiedzę – to zależy od tego, jaką pozycję wybierzesz. Czytanie daje radość, ukojenie, wyciszenie. Ale przede wszystkim działa niezwykle pobudzająco na wyobraźnię.
Kiedyś ktoś bardzo mądry powiedział, że dom bez książki jest jak plaża bez słońca.
Od tamtej pory nie szczędzę pieniędzy na książki, bo wiem, że to dobra inwestycja. Inwestycja w samą siebie.

Abrazos,
Loba

El inicio

Serdecznie witam na moim blogu.
Będą się tutaj pojawiały teksty poniekąd związane z moim życiem, ale też z różnymi ludzkimi sprawami. Skąd ten pomysł? Sam tytuł jest już wytłumaczeniem. Życie jest fajne. Czasem daje w kość, ale nie wolno skupiać się na złych momentach. Przecież jeszcze wiele razy przewrócimy się i zranimy, przechodząc z jednej strony na drugą. Trzeba wtedy się podnieść i iść dalej. Bo życie zmierza dalej.
            Jeśli chodzi o mnie, czyli o autorkę, to powinno wystarczyć te kilka informacji. Jestem pozytywnie zakręconą brunetką. Nie jedną z wielu, ponieważ uważam, że każdy z nas jest wyjątkowy. Łatwo i chętnie nawiązuję kontakty, ale nie od razu obdarzam bezgranicznym zaufaniem. Kocham piłkę nożną, co zapewne jest jedną z przyczyn moich bardzo dobrych kontaktów z płcią przeciwną. Nie wyobrażam sobie też życia bez dobrej kuchni, muzyki rodem z krajów latynoskich. Krótko mówiąc, uwielbiam wszystko co latynoskie i związane z piłką nożną.
Moje motto życiowe? Jest zbyt wiele pięknych złotych myśli, by wybrać jedną. Staram się jednak iść po moje marzenia, cieszyć się z życia i uśmiechać.
            Jeśli pojawiają się jakieś pytania, zachęcam do kontaktu. I pamiętajcie – la vida és xula!

Abrazos,
Loba